Solar Eclipse Run 2024, Meksyk, Zacatecas, Sierra Madre, ruiny, La Quemada, turystyka zaćmieniowa, archeowyprawy
Wycieczka do La Quemada wymagała od nas zjechania nieco na południe. Prawdziwym wyzwaniem okazało się jednak opuszczenie miasta. Nasze chińskie auto poległo dzień wcześniej przy próbie wspięcia się do hotelu. Miasto Zacatecas znajduje się w kotlinie, a nasz hotel, choć bardzo blisko centrum, okazał się być położonym na jednym ze stromych zboczy. Wyjazd z kotliny też okazał się nie należeć do łatwych. Udało mi się jednak wspiąć na górę slalomem, jadąc zakosami od skraju do skraju wyłożonej kocimi łbami uliczki, między szpalerami kolorowych postkolonialnych domków. Resztkami sił chińskiej myśli techniczne wdrapaliśmy się na asfaltową drogę, która kładła się serpentyną w górze. Odetchnąłem z ulgą. Naprawdę… Z góry roztaczała się piękna panorama na okoliczne szczyty i barwne miasto położone w dole tak, że nawet zatrzymaliśmy się na chwilę, by zrobić kilka zdjęć.
Na południe. Wiedząc, że będę musiał tędy dzisiaj jeszcze raz wracać, zapamiętałem stację benzynową na wyjeździe po prawej oraz cenę paliwa. Do La Quemada mieliśmy jakieś 50 km, więc postanowiłem zatankować dopiero, gdy będziemy ostatecznie opuszczać Zacatecas. Prosta, szeroka droga federalna 54 wiodła w dal przez Cieneguillas, a następnie El Fuerte. Złote kolory ziemi i spalonej słońcem zieleni. W oddali, po obu stronach łańcuchy i grzbiety pojedynczych gór. Prawie u celu skręt w lewo i zjazd na szutrową drogę. Zwalniam, obserwując kurzawę wydostającą się spod kół. Wkrótce docieramy do strażnicy. Droga jest przegrodzona szlabanem. Krótko tłumaczę kim jestem i o co mi chodzi. Wjeżdżamy, parkujemy. Na miejscu jest muzeum, które postanawiamy odwiedzić później. Wspinamy się ku ruinom, póki Słońce nie stoi zbyt wysoko. Widok zapierał dech…
Od piętnastu lat na własną rękę włóczę się po Mezoameryce. Wydaje mi się, że dość dobrze poznałem ten kawałek świata nie tylko pod kątem geografii i archeologii, ale również kultury i przyrody. Dawne cywilizacje północnego Meksyku kojarzę jednak pobieżnie, głównie z uniwersyteckich wykładów. Z potoków informacji wyławiałem głównie informacje o architekturze. W głowie zostało mi głównie coś o Taraskach, których zresztą od pewnego czasu nie nazywamy w ten sposób. Nic, co słyszałem, nie przygotowało mnie jednak na takie stanowisko jak zacatecańska La Quemada. Wysoki mur kamiennego fortu, którego prędzej spodziewałbym się w Peru, albo na Bliskim Wschodzie. To zdecydowanie nie była już moja Mezoameryka.
Zwracamy uwagę na kaktusy kwitnące szpalerami wzdłuż od dawna już nie używanej drogi. Rachityczne drzewka mają problem, by zdecydować czy żyją. W dole w dali skrzą się wody jeziora. A w środku zaskoczenie! Zanurzony plac, schody prowadzące na zarośnięty wielkimi kolumnami dziedziniec. Twierdza Tolteków?! Takie miejsce mogłoby się znajdować przecież równie dobrze gdzieś w Tula, w stanie Hidalgo, albo w odległym Chichen Itza na półwyspie Jukatan, gdzie tolteckie wpływy w architekturze są od ponad stulecia problemem dla archeologów. Ogromny zanurzony plac i ogromne kolumny… Odnajduję odpływy w ścianie, więc czasami jednak tu pada. W złotym świetle pustynnego słońca aż ciężko w to uwierzyć.
Wspinamy się nieco dalej, a tam kolejny strzał znikąd – boisko do pitz?! W górze, na skalnym klifie piętrzą się strome ściany górskiej twierdzy. Strome schody nie zapraszają na górę. To w końcu Peru czy Mezoameryka. Zza suchych drzew wyłania się stroma piramida. Po raz trzeci opada mi szczęka. Za nią głęboka dolina, w dole wody jeziora, a w górze skały, mury i wiatr. Sucha roślinność i pył wdzierający się do gardła, wciskany tam przez natrętny wiatr. Wchodzimy na górę. Myślimy, że na chwilę, jednak ogrom tego co odsłania nam się na szczycie szybko pozbawia nas złudzeń. Mnie pozbawia też kapelusza. Raz, drugi i trzeci… W końcu znajduję kawałek osłony od wiatru pod bardzo wysokim murem. Kładę go tam i przyciskam kamieniami do ziemi. „Przecież zaraz tu wrócę” – pomyślałem, nie zdając sobie sprawy, że zaraz to tylko taka duża bakteria…
Kilka przestronnych pomieszczeń. Chciałoby się powiedzieć: placów, ale wszystkie są otoczone wysokimi ścianami. Jakim cudem mury trzymają się na tym wietrze?! Wpatruję się w kamienie, w szczególności na narożnikach, starając się im wydrzeć ich konstrukcyjne tajemnice. Otwarcia w murze prowadzą na tarasy, które wyglądają niczym średniowieczne balkony arystokratów, z niesamowitym pejzażem w dół. Ależ miejsce! Zaglądamy do komnat. Przyglądamy się ołtarzom, gdzie w przeszłości były składane ofiary. Twierdza ciągnie się wyżej. Jeszcze dalej i wyżej. W końcu znajdujemy ścieżkę prowadzącą jakby na szczyt sąsiedniej góry. Tam widać ślady konstrukcji. Świątynia czy wartownia? Miejsce kultu czy posterunek? Postanawiamy sprawdzić. To przecież tylko jedna dość nieodległa góra…
Po drodze ślady konstrukcji, których nie było wcześniej widać. W dole pasą się konie. Widać ślady dawnej uprawy tarasowej, ślady dróg prowadzących w przeszłość i w dal. Na szczycie znacznie więcej niż tylko piramida. Na pewno miejsce kultu, ale chyba nie tylko. Trochę budynków, które mogły być rezydencjami dla co najmniej kapłanów. Może to odrębne górskie osiedle. Ścieżka wiedzie nas jednak dalej, okazuje się, że to wcale nie jest koniec stanowiska. Schodzimy po drugiej stronie na gigantyczny plac otoczony murem. Na dole kilka świątyń z murami w stanie bliskim do kota Schrödingera. Wchodzę jednak do środka, by przyjrzeć się z bliska konstrukcjom. A ścieka znów wiedzie w dal. To miejsce było naprawdę gigantyczne.
Postanawiamy zobaczyć wszystko, skoro już tu jesteśmy. Ruszamy zatem nieznanym szlakiem, wypatrując śladów archeologii i przypatrując się chciwie przyrodzie. Tu czuję się naprawdę jak w Andach i ze zdziwieniem opowiadam o tym. Po kolejnej godzinie docieramy do podnóża twierdzy, na poziom piramidy i boiska do pitz. I znów jesteśmy w Mezoameryce. Niestety, mnie czeka jeszcze ponowna wspinaczka na schody i dalej w poszukiwaniu kapelusza. Gdy wracam, schodzimy w dół, starając się zrobić to nieco inną ścieżką niż wchodziliśmy w górę. Pracownik INAH z uśmiechem zaprasza nas do muzeum. Z przyjemnością. I tak przecież planowaliśmy skorzystać. Lecz najpierw toalety.
Stanowisko archeologiczne La Quemada to ruiny potężnego ośrodka, zbudowanego na szczycie góry położonej w samym środku doliny Malpaso. W dole nadal znajduje się jezioro, którego żyzne przybrzeżne gleby zapewniały utrzymanie większej społeczności. Twierdza z łatwością mogła kontrolować otaczający teren jak i całą dolinę. Świetnie widać to na makietach. La Quemada zostało zasiedlone około 350-400 n.e. Odpowiednik wczesnego klasyku w Mezoameryce. Szczyt potęgi ośrodka przypadł jednak na lata 600-850 n.e., gdy górska twierdza stała się hegemonem dla obszaru, na którym znajdowało się jakieś 220 osad o różnych funkcjach i rozmiarach, połączonych z centrum drogami. Mezoamerykański późny klasyk… Architektura zdradza, że w tym okresie szczególnie musieli mieć żywe kontakty. Co najmniej z Toltekami.
Jeśli szukacie wrażeń dookoła miasta Meksyk, zdecydowanie warto poważyć się na rajd na północ, do stanu Zacatecas. W stolicy spędzić co najmniej ze dwie noce. Nacieszyć się atmosferą, architekturą i kuchnią. I obowiązkowo rajd do La Quemada. Najlepiej na cały dzień, by dać sobie czas na nieco dłuższy spacer. La Quemada ma najbardziej imponującą i zapadającą mocno w pamięć architekturę spośród wszystkich stanowisk archeologicznych północnego Meksyku. Niesamowite miejsce, które raz sprawiało, że czułem się jak w dobrze mi znanej Mezoameryce, a raz jak pośród inkaskich świątyń w wysokich Andach w Peru…