Solar Eclipse Run 2024, Meksyk, Durango, Rio Nazas, Canon de Fernandez, ahuehuete, cyprysy, drzewa Montezumy, astrofotowyprawy, archeowyprawy, całkowite zaćmienie Słońca w Meksyku
Chwile ekscytacji minęły szybko, kiedy palące światło zalało znów dolinę. Całkowite zaćmienie Słońca zmienia niedostrzegalnie. Nieraz pewnie będziemy do niego wracać, próbując rozebrać na czynniki pierwsze szum zapisany w rekordach pamięci. Próbując złożyć z niewiarygodnych skrawków materiału jakąś logiczną całość. Podbiegłem do sąsiadów, pokazując przemiłym Meksykanom to co widział aparat. Widzieli protuberancje! Gołym okiem… Czerwone ogniki światła na brzegach czarnej tarczy Księżyca. Starszy pan, który był z nimi, zapewne ojciec panny młodej, widział gdzieś kiedyś zaćmienie. Wybierali się teraz do Canon de Fernandez, więc powiedzieliśmy sobie „do zobaczenia”.
Było to wprawdzie raczej mało prawdopodobne, ale my w końcu wybieraliśmy się tam również. Dwóch campesinos pojawiło się na polu po drugiej stronie rowu melioracyjnego, tuż przy naszym aucie. Przeskoczyłem wykrot, choć miękkie ściany sprawiły, że zjechałem ku błocku w dół. Udało mi się nie utopić tym razem aparatu, jak kiedyś w Orinoko, więc im również pokazałem jak widziałem zaćmienie. Pożegnaliśmy się wyruszyliśmy w drogę. Do Durango, stolicy stanu o tej samej nazwie. Po drodze jednak najpierw wspominana dolina.
Adobe
Skręciliśmy między wioski: San Jacinto, 21 de Marzo, El Refugio… Szybko skończył się asfalt. W Santo Nino kilkanaście porzuconych domów zbudowanych z cegły adobe. W ich ścianach wiły już sobie gniazda ptaki. Następnie nawigacja zaprowadziła mnie w płot, więc wymyślając Ingrid, zacząłem szukać drogi objazdowej. Minęliśmy duży sad pełen drzew owocowych. Nawadniany za pomocą wężyków wystających z trawy nieopodal pni. Między drzewami dzięki temu było również zielono. Niestety nie rozpoznałem co to za gatunek.
Przejechaliśmy obok kempingu. Odtąd droga biegła już wzdłuż kanału, a następnie rzeki. Nie było zasięgu sieci, więc starałem się zapamiętywać szczegóły topografii tak jak to robię w trakcie nurkowania w jaskiniach. Góry były coraz bliżej. Wkoło wiele zieleni. Droga za to wyglądała coraz trudniej, usypana z mniejszych i większych kawałków skał. Niebezpiecznych dla karoserii, szyb i dla opon… Brak zasięgu i brak ludzkich osad przed nami zaczął zyskiwać w tym wypadku coraz większe znaczenie.
Rio Nazas (Tlahualilo)
Wzdłuż brzegu Rio Nazas rosły potężne drzewa – ahuehuete, zwane dziś cyprysami Montezumy. Widzieliśmy je niedawno w trakcie tej wyprawy w Teotihuacan. Daleko na południu Meksyku, w stanie Oaxaca rośnie Arbol de Tule – drzewo o najgrubszym znanym na Ziemiu pniu. To również cypryśnik meksykański i miałem zaszczyt go oglądać w trakcie pierwszej takiej wyprawy dookoła Meksyku w roku 2010. Podobno niektóre z tutejszych Taxodium mucronatum mają po 1400 lat!
Canon de Fernandez
Canon de Fernandez z uwagi na przyrodę był od roku 2004 parkiem stanowym, zaś od roku 2008 wpisano go na listę najważniejszych światowych mokradeł zgodnie z traktatem Ramsar. Rzeka Nazas, oryginalnie Tlahualilo nawadniała spore tereny, tworząc żyzną rolniczą enklawę w samym sercu pustyni Chihuahua. Wypływając z Sierra Madre Occidental kończy dzisiaj w wysychającej lagunie Mayran i jeziorze Caiman. To własnie jej suche koryto mijaliśmy, wyjeżdżając z Torreon! tu jednak była wciąż pełna wody i pełna życia.
Co jakiś czas wśród tych potężnych drzew o fantazyjnie pomarszczonych pniach i poskręcanych konarach widać było małe polany – miejsca idealne wręcz na obozowanie. Wyraziłem obawę, że to, do którego jechaliśmy jest jedynie szpilką na mapie, niczym więcej. Oznaczało to, że niekoniecznie naszym chińskim autem da się przejechać całą dolinę Canon de Fernandez na wylot.
Zwłaszcza, że gdzieś przed nami rzeka Nazas zakręca i nie wiadomo czy jest tam jakakolwiek droga i most, a po zwalonych pniach auta raczej nie przeniesiemy. W jakiś czas po szpilce wybrałem zatem polanę i zatrzymałem auto, by rozprostować kości i choć przez chwilę spokojnie rozejrzeć się po terenie. Lubię takie miejsca, w których można się zaszyć…
Spostrzegłem resztki budynków, ledwie widocznych wśród traw. Bo i czegóż innego można spodziewać się po archeologu?! Spróbowałem ogarnąć wzrokiem Rio Nazas, zapamiętać to jak toczy się pośród gór. Ich ciemne szczyty jakby nachylały się ku nam. Ponoć żyje tu z dwieście gatunków ptaków – nieco więcej niż połowa z tego co nad Ria Lagartos, ale nadal trochę. A wśród nich modrowronki zielone (Cyanocorax yncas) 😉 Wspaniałe miejsce na obóz. Szkoda, że dziś nie mieliśmy tego w planach, bo pewnie nigdy tu nie wrócę, choć nigdy nie mów nigdy… Nazrywałem dzikich pomarańcz przed powrotem do samochodu.
Changan…
Zawróciliśmy. W drugą stronę droga wyglądała znacznie trudniej. Potwierdził to Changan, rzężąc i gasnąc w trakcie podjazdu pod jedną z górek. Po doświadczeniach w Zacatecas wiedziałem, że nie jest od tego. Zapaliłem silnik i ostrożnie zjechałem tyłem. Potem wysiadłem, żeby się rozejrzeć. Szybko dotarło do mnie, że pomyliłem drogę. W prawo był zaimprowizowany mostek, którym wcześniej przejeżdżaliśmy przez kanał.
Dalej już łatwo rozpoznawalna droga: sad, kemping, porzucone budynki z adobe, wioski. Kamień spadł mi z serca, szczęśliwie nie rozbijając szyby w samochodzie. Wkrótce dotarliśmy do Jose E. Garcia i wypatrzonej przeze mnie dwa dni wcześniej stacji benzynowej z najtańszą wachą w okolicy. Teraz do pełna poproszę…
Rajd do Durango
Do stolicy stanu Durango było przed nami nieźle ponad 200 km. Prosta droga wiodła głównie dnem dość rozległej doliny. Kolejne pasma Sierra Madre wydawały się coraz dalej i dalej. A jednak i na takiej drodze można mieć przygodę, nie tylko w formie policji wyciągającej ręce do turystów po pieniądze… Aby nie musieć liczyć na współpasażerów, zwykle zabieram z sobą w podróż solidną porcję orzeźwiającej muzyki. A, że wszyscy, prócz mnie spali, były to skrzydła „Pszczółki” inne skoczne utwory z płyty „Królowa czasu„. Akurat na zakręcie ktoś dostał swą „Wiadomość w bursztynie„… :/
Do stolicy Durango dotarliśmy zatem dobrze po zachodzie Słońca. Ten przynajmniej zdawał się dość malowniczy… trochę dzięki rozpalonemu niebu tuż ponad horyzontem, a trochę dzięki Jowiszowi, który w miejsce Wenus przejął rolę Gwiazdy Wieczornej. Przy całych dniach za kółkiem brakowało mi trochę tych widoków rozgwieżdżonego nocnego nieba. Szpilka w nawigacji natomiast, podająca dokładną lokalizację motelu, tkwiła jak zwykle nie w tym miejscu co trzeba.
Młoda dziewczyna na recepcji słabo sobie radziła, próbując w pojedynkę ogarnąć nazbyt wiele. Ze względu na warunki odmówiłem pokoju i sam przeszedłem się po motelu ogarniając lepszy, dokąd później przyniosła mi klucz. Znów nie było czajnika… Pojechaliśmy na zakupy do Soriany na drugą stronę miasta, uzupełnić zapasy. Czułem się źle, zatem aby przygotować sobie zestaw naprawczy, kupiłem w końcu czajnik. Jego myślą przewodnią, pozwalającą finansowo uzasadnić ten rozrzutny wydatek była jednak kawa. Te kilka kaw, które moglibyśmy wypić jeszcze o porankach, w czasie do końca wyprawy. Mieliśmy przecież jeszcze w zapasach pyszną kawę od Carmen…